Główna - Starty

"Znów wędrujemy ciepłym krajem
Malachitową łąką morza
Ptaki powrotne umierają
Wśród pomarańczy na rozdrożach
Na fioletowo-szarych łąkach
Niebo rozpina płynność arkad
Pejzaż w powieki miękko wsiąka
Zakrzepła sól na nagich wargach"

Katedra. Katedra Bagińskiego. Ściany i sklepienia z drewna. Kamienne posadzki. Okna otwarte na niebo. Stuk-tuptup-stuk.

Ciemność.

Ciemność nakrapiana światłem. Koraliki czołowek nanizane na sznurek asfaltu. Wędrujemy ciepłą ziemią. Stuk-tuptup-stuk.

Boli.

Na samym początku wszystko wydaje się zabawne. Makaron w zestawie startowym. Wojskowy, którego oddelegowano do konwenansjerki. Stara się, bardzo, ale język mu się zazębia. Karabin rozłoży w 30 sekund, ale rozkładają go na łopatki zdania wielokrotnie złożone. "Trzeba umieć wysiłek fizyczny, żeby wziąć udział w dzisiejszym marszu". Zataczamy się ze śmiechu. Jest pięknie. Bawi mnie jazda transporterem na miejsce startu. Zagadywanie przystojnych chłopaków w mundurach. Ich nieporadność w kolorze khaki. Wszystko.

Teraz boli nabrzmiała noc.

Oniryczna. Zlewa się i rozlewa, majaczy. Czy noc też jest taka gęsta, gdy spędzasz ją w łóżku, a nie na Lubogoszczy? Na pewno nie jest aż tak długa.

Na początku wszystko wydawało mi się zabawne. Teraz nie bardzo. Na ile sposobów może boleć czlowiek? Paruje głowa, jakby była wypełniona wrzątkiem. Pęka zatoka czołowa, jak tłuczona młotkiem. Hipokamp się skręca. Boli ośrodek Brocki, upośledzone jest generowanie mowy. W języku medycznym to się nazywa afazja. Nie umiem produkować słów. Po co produkować słowa? Noc nie jest od słów.

Jest mi za dużo mózgu w czaszce, ciasno. Głowa wypluwa cienie, rzygam inwektywami. Cokolwiek, żeby sobie ulżyć. Jest za dużo nocy. Na zewnątrz mnie i wewnątrz. Wszystko wydawało mi się smieszne, teraz wszystko mnie irytuje. Klnę. Człowiek w kameralnym towarzystwie, w nocy, w lesie, to można. I tak nikt mnie tu nie zna. Nawet ja.

Zabrakło mi słów na "k" i na "w". Znów wędrujemy. Tyle pozostaje. Stuk-tuptup-stuk, kijami trekkingowymi o kamienie. Mijamy ogniska na szczytach gór. Podtrzymują je westalki otulone Gore-Texem i moro. Jumamy jabłka z jabłoni przy drodze. Kamil zrywa dla mnie kwiatka. Opowiadamy albo milczymy. Są żarty o stukaniu staruszek i morderczej grochowce. Jest cisza i są opowieści. Robi się coraz więcej miejsca. Boli coraz mniej. Jabłka są soczyste, słodkie i zimne. Noc długa.

To nie jest tak, ze mamy tylko 4 zmysły. Jest jeszcze zmysł przestrzeni. Gdy w nocy wychodzisz z lasu na otwartą przestrzeń, wiesz o tym. Nie widzisz, nie czujesz, nie słyszysz tego, ale wiesz. Doświadczasz, że wokół Ciebie otwiera się powietrze. Czujesz gwiazdy nad głową i próżnię przyciskającą Cię do ziemi. Czołówka wysyła w niebo snop światła, ale fotony gubią się po drodze. Widzisz czarne góry na tle czarnego nieba. Wiesz, że tam są, choć ciemność zasłania. Dobrze jest wyjechać z miasta. W mieście zmysł przestrzeni jest stępiony i przeżarty rdzą jak stary bagnet. Nieużywany. Zaniedbany. Niepotrzebny. Było mi ciasno, ale już nie jest. Moja przestrzeń budzi się, dwie godziny po zachodzie słońca, na rozstaju dróg za torowiskiem w Węglówce. Wypełza z krzaków piołunu, otrzepuje się z mrówek i idzie ze mną przez Beskid Wyspowy. Najpierw trzyma się na dystans. Potem łasi się i w końcu idziemy ramię w ramię. Do samego rana i dalej. Wędrujemy. Dobrze jest iść po trawie, zbierać butami rosę, nasiąkać powietrzem.

To dziwne. Uczyłam się, że wszechświat jest nieskończony i wciąż się rozszerza. Tymczasem bywa, że jest tylko na 3 metry, na cztery kroki do przodu, na długość strużki światła z czołówki, na szerokość korporacyjnego pudełka. A czasem jest go nieskończenie dużo. Świat nadyma się i kurczy jak najeżka. Dziwne.

Kolejny zmysł: zmysł czasu. Mijamy domy, w których ludzie śpią. Ich noc jest krótsza, niż nasza. Wzrok rozmazuje mi się, gdy patrzę na zegarek. Znaczki na jego tarczy nic nie znaczą. Idziemy ciepłą ziemią, tymczasem w Krakowie kruszeją cegły, walą się zagrzybiałe elewacje, złuszcza się asfalt, złuszcza i wiruje w powietrzu zaśniedziałym naskórkiem. Miasto ulega apoptozie, zaprogramowanej śmierci, zżerają je jego własne enzymy, wydzieliny betonowego ciała. To dzieje się za wolno, żebyśmy czuli. Tak wolno, jak wolno rosną drzewa. Idę i słyszę, jak płyną ich soki. Jak płynie czas, świeży niczym zapach sosnowych gałęzi, lepki jak żywica. Idziemy do końca świata - za mostem trzeba w lewo, potem pod górkę i prosto. I stamtąd już będzie widać.

Dobrze jest wydłużać i zagęszczać czas. Dobrze jest żyć.

Wędrujemy. Już wiem, że się myliłam - noc jednak jest od słów, ale właściwych. I od właściwych ludzi. Dnie można przemęczyć z kimkolwiek. Nocy się nie da. Nocy nie warto oddawać byle komu.

Stuk - tuptup - stuk.

A potem wracamy do Krakowa. Kamil tuli się do kierownicy, żeby nie zasnąć. Piotrek jest spokojny spokojem człowieka, który ciągle czuje gwiazdy nad głową. Wjeżdżamy do Krakowa przez Kurdwanów. Prześlizgujemy się po Wielickiej między nieśmiałym, choć rokującym korkiem. Patrzymy na ludzi ugniatających chodniki i siedziska w tramwajach. Wyglądają, jakby nie wiedzieli, że czas jest lepki jak żywica i pachnie sosną. Niebo wstaje z chodnika, sine i krwiste jak ofiara pobicia. Jest tak miękkie, że dachy blokowisk tną je na kawałki. Wieziemy ze sobą spokój i przestrzeń.

Dzień nadął się jak najeżka.

 


Główna   |   Dieta   |    Trening   |    Starty   |    Biografia

Copyright: Klaudia Salamon & Wiesław Salamon. Kraków 2018